2019 AOTYs

Zatem, jak już stało się coroczną tradycją – w okolicach końca roku, kolejne notowanie najlepszych albumów muzycznych. Dowód na to, że blog nie jest zupełnie martwy, choć do żywości mu wiele brakuje. Trudno mi ocenić, czy to się zmieni – nie lubię obiecywać sobie różnych rzeczy, bo zwykle się to nie udaje – ale będę się starał to zmienić. Jak wiele rzeczy.
Ale póki co, pozostaje jedyna pewna rzecz: śmierć lista!

Rok następny przywitał nas nadzwyczajnym rozkwitem metalowej sceny, ale niestety odbił się również – przynajmniej na moich – muzycznych ulubieńcach dość znacząco. W sumie, ten żart o śmierci wcale takim żartem nie jest, patrząc na to, co nie odbiło się bardzo w mediach, ale u mnie w sercu jak najbardziej. Rok 2016 przyniósł nam wiele głośnych "odejść", 2019 to z kolei rok analogiczny, lecz rok ciszy.

Stąd tym razem, AOTY współgrać będzie z króciutkim podsumowaniem zespołów, które straciły swoje serce w tym roku.
Później jednak wracamy do optymizmu, bo jakościowo, rok ten uznaje za najlepszy od dawna.

✶✶✶


 Marie Fredriksson (Roxette)


Mark Hollis (Talk Talk)


Thierry Sobezyk (Asylum Party)


Ric Ocasek (The Cars)


✶✶✶

28. Pater – BezPrzerwy 
Tak jak poprzedni rok kończyłem rapem, tak ten  rozpoczynam. Po paterowym, dość średnim debiucie, przyszła kolej tym razem na długograj. Który nie dość, że jest solidny (jak i debiut), ale ma też duszę (której debiutowi brakowało).



27. Toxic Holocaust – Primal Future: 2019
Przyznam, że jak od dawna miałem zaległości w dyskografii Toxiców, tak do teraz się to nie zmieniło. Ale nowy album zmotywował mnie chociaż do starcia kurzu z ich nazwy, i ujrzenia, jak sobie radzą w nowym składzie. I radzą sobie bardzo dobrze.


26. Cattle Decapitation – Death Atlas
Dekapki są ciekawym zespołem – część ich albumów jest zwyczajnie niestrawna (choć to głównie domena grindcore'owych początków); część jest solidna, część jest genialna. Więc oczekiwać można wszystkiego. Ale tego, co na "Death Atlas" wyszło, chyba nikt nie oczekiwał. Sporo tu wpływów wręcz gothic/post/beatdown. Wielu to połączenie odrzuciło. Ale mnie nie, bo jest to zaskakująco świeży i przyjemny album. Choć nie bez wad; jest tu zatem z powodu jego absurdalności, gdyż ile go nie słucham, tak nie wiem co o nim sądzić do końca.

25. [:SITD:] – Requiem X
Pojawienie się tej pozycji jest zabawne, zważywszy na to, że jest to EPka – a [:SITD:] wydał już w tym roku długograj.
Jednak, jak do długograja przekonywałem się długo i coś do teraz mi nie daje spokoju – tak materiał eksluzywny z EPki natychmiast mnie zdobył. Łatwiej mi wybrać faworytów, ale i chętniej do niego wracam.

24. Numb – Mortal Geometry
Ten rok to też kilka zaskoczeń, i jednym z nich jest Numb – zespół, który zdawał się być już "numb" na wieki. Ostatni album wydali w końcu w 1998. Ujrzenie go było więc dla mnie solidnym mindfuckiem, ale przerodziło się w miłe zaskoczenie. Bowiem nie dość, że zrobili materiał lepszy od swoich końcowych, to jeszcze na tyle dobry, by "Mortal Geometry" trafiło do albumów roku.

23. Health – Vol. 4 :: Slaves of Fear
Health, po wydaniu znakomitego "Death Magic", podniosło wysoko poprzeczkę. Ciężko mi określić, czy Vol. 4 dorównał poprzednikowi, czy nie – jednak na pewno nie był on zawodem. Podobieństw do Death Magic jest trochę, co też miło mnie nastroiło.



22. Slipknot – We Are Not of Your Kind
Powiedzmy sobie szczerze: Slipknot jest ostatnim zespołem, którego bym podejrzewał o znalezienie się choćby wśród albumów, które polubiłem. Ktokolwiek mnie zna w tej kwestii, wie, że Slipknot uważam za najbardziej przereklamowany zespół wszechczasów, i że poza demem z 1996 roku nic mnie do niego nie zachęciło.
I niespodzianka. Nowy album Slipknota, krytykowany przez niemałą część fanów, staje się dla mnie ich magnum opus. Być może przez najbardziej przystępną (choć czy aby?) formę, którą wybrali, bogatą w ciężkie riffy. Trudno mi powiedzieć. Ale pozostaje fakt, że do tego albumu ciężko mi nie wracać.

21. Alcest  Spiritual Instinct
Po dość nijakich "Opale" i "Kodama", nie oczekiwałem od Alcesta wiele. Jednak mile mnie zaskoczył. "Spiritual Instinct" to bowiem Alcest pożeniony z post-punkiem, i niejako przypominający o zgubionej po drodze esencji Neige'a. Jedynym minusem jest krótkość, ale nie można mieć chyba wszystkiego.

20. Celtefog – Outlands
W liście najlepszych albumów nie mogło zabraknąć oczywiście sceny greckiego black metalu. Celtefog, będący greckim odpowiednikiem Kampfara niejako, zaliczył jednak przeprowadzkę, bowiem główny członek przeprowadził się w międzyczasie do Szwajcarii. Niemniej jakość pozostała niezmienna.

19. Obsequiae – The Palms of Sorrowed Kings
Obsequiae pamiętam jako zespół pięknych okładek i pewnego przehype'owania na – niszowych bo niszowych, ale jednak – blogspotach. I jak nadal nie przekonuje mnie ich starszy materiał, do którego przy okazji sobie wróciłem, tak "The Palms..." urzeka całą mocą swojego folkowego czaru. Wraz z Celtefogiem ułatwiły mi wejście z chłód grudnia, za co samo w sobie jestem im wdzięczny.

18. Holocausto  Diário de Guerra
Zespół wiecznej niepoprawności politycznej, który jednak od debiutu podryfował na szerokie wody zapomnienia. Tak można podsumować cały dorobek tej "kultowej, że aż nieznanej" grupy brazylijskiego black/thrashu. Nic się też nie zmieniło, poza tym, że po długich podróżach w poszukiwaniu własnego ja, Holocausto wraca do swoich muzycznych korzeni. I w sumie dobrze.

17. Stormlord – Far
Symfoniczny black metal z jednej strony przeżywa renesans, dzięki zespołom takim jak Imperial Triumphant, z drugiej – jego klasyczna forma zdaje się wyczerpywać. I w momencie takiej diagnozy, zawsze pojawia się coś, co temu trendowi przeczy. No więc oto i ten buntownik – Stormlord, ze swoim najnowszym albumem "Far". Nie ukrywam, że nie zapadł mi ten album głęboko w pamięć (jak poprzednie dokonania Stormlorda, chociażby); z drugiej strony, jest to chyba jedna z najporządniejszych propozycji klasycznego "symfoblacku" od dawna.

16. I Hate Models – L'Âge Des Métamorphoses
I Hate Models. Człowiek czyniący cuda z muzyką techno, łącząc ją mistrzowsko z industrialem, a w przypadku tego albumu – również i elementami noise'u. Niezwykle oczarował mnie swoimi singlami, stąd nic dziwnego, że na debiutancki długograj miałem niemałe oczekiwania. IHM nie spełniło ich wcale: zamiast rytmicznego industrial techno z wcześniejszych singli, lub chociaż mniej ciekawego, ale wciąż IHMowego ambient techno – postanowiło wytyczyć nową ścieżkę, w stronę industrialnej chropowatości. Do teraz ciężko mi strawić ten album, bo jest wyjątkowo trudny w odbiorze, jednak za każdym razem mam wrażenie obcowania z czymś wielkim. Stąd też on tutaj.

15. Hocico – Artifical Extinction
To kolejny po Slipknocie dziwny przypadek. Tym razem nie dlatego, że hejtuję Hocico (gdyż na to nie zasługują), ale dlatego, że ten zespół kojarzy mi się ze strasznym poczuciem "niezrozumienia potencjału, który w nim jest". Innymi słowy, wiecznego średniaka, który raz tylko wybił się na szczyty gatunku harsh ebm/dark electro. Tym szczytem był, rzecz jasna, Memorias Atras. "Artifical Extinction" zaś, z jednej strony eksperymentuje, próbując inspirować się aż nadmiernie The Prodigy, z drugiej: wspomina. Dużo wspomina. I to właśnie tę erę szczytu. Ostatecznie uczyniło to chyba najciekawszy album w ich dorobku od czasu wspomnianego wyżu.

14. Rammstein – Rammstein
Cóż poza koszmarną okładką R+ ma do zaoferowania, po tylu latach przerwy?
Ot, muzycznie – trochę więcej tego samego. Jednak to nie w muzyce tkwi siła nowego albumu, bowiem tu trudno im wytknąć większe braki; a w przesłaniu, które jest dość aktualne i dobrze uzupełnia to, co jest zwyczajnie solidne. Miło w czasach absurdu, dostać w twarz czymś, co walczy tą samą bronią, by ten absurd wyśmiać.

13. Batushka – Hospodi
Batushkowe dramaty niezbyt mnie pociągają, jednak jedno trzeba im przyznać: kiedy spierające się strony mniej skupiają się na dramacie, a bardziej na muzyce, wychodzi to słuchaczom tylko na plus. Stąd mamy teraz album z obu stron: Hospodi od Barta, Panihildę od Drabikowskiego. Osobiście? Hospodi bije Panihildę na głowę, będąc może mniej wierną pierwszemu albumowi Batushki – z kolei jednak jest to propozycja ciekawsza, pokazująca podniosły charakter pierwowzoru z zupełnie innej strony.

12. Advent Sorrow – Kali Yuga Crown
Advent Sorrow, zaraz po Batushce, niestety też dosięgnęła klątwa bycia "disputed". O tej aferze wiem jeszcze mniej niż o batushkowej, jednak nie o tym: bo zanim Advent Sorrow wszedł w sporny prawnie hiatus, wypuścili album, zawierający między innymi wydany wcześniej "Pestilence Shall Come". Po tamtym singlu, całość albumu siekła mnie mniej, jednak patrząc na to obiektywnie, całość trzyma bardzo podobny poziom. Jedynie w tej podobności problem, bo czasami Kali Yuga Crown wydaje się trochę powtarzalna. Ale tylko trochę.

11. Boy Harsher – Careful
Minimal synth jest dziwnym gatunkiem, bo pociąga mnie w nim ledwie garstka twórców. Jednak ci, którzy mnie pociągają, zwykle pozostawiają jakąś skazę, przez którą nowowydany album danego twórcy ląduje na liście "obowiązkowo przesłuchaj". Tak jest i z Boy Harsher, który posiadając tę skazę już przed "Careful", po "Careful" poszerzył ją tylko bardziej. Minimal synth z nutką retrowave, zamiast narkotycznej melancholii? Kupuję w ciemno.

10. Bethlehem – Lebe Dich Leer
W historii Bethlehem nie dziwi fakt zmian w składzie – wszak fenomen tego zespołu to "ciągle inne osoby, ta sama dusza". Nie inaczej było ze zmianą zapoczątkowaną na poprzednim albumie, czyli wprowadzeniem Onielar (znanej z Darkened Nocturn Slaughtercult) na wokale. Jej intuicyjne zanurzenie się w muzyce Bethlehem i płynięcie wraz z masą suicydalnej atmosfery, ubogaconej szeptami przechodzącymi w krzyk, uczyniły powrót Bethlehem na wskroś surrealistycznym przeżyciem. "Lebe Dich Leer" kontynuuje wątek zapoczątkowany albumem S/T, w sposób nieco wolniejszy i delikatniejszy, jednak nadal uderzający prosto w serce.

9. Insomnium – Heart Like A Grave
Jedna słuszna uwaga, jaką można zarzucić mojej liście, to że bardzo opiera się na nostalgii. Bo to prawda, ostatnie lata coraz bardziej mnie kierują w tę stronę. A nic w tej dzisiejszej liście nie jest bardziej nostalgiczne, niż album Insomnium. Jest on bowiem uczyniony z tak pieczołowitym "dobieraniem elementów z poprzednich albumów", że już z definicji nostalgiczny dźwięk Insomnium, nabiera jeszcze większej tęsknoty.

8. Benighted In Sodom – Satanic Pleasant Melody
Umieszczanie EPek na liście albumów roku zawsze jest dość niezwykłe, i choć "Satanic Pleasant Melody" nie do końca na to miano czy miejsce zasługuje – tak jednak, jako uzupełnienie miejsca czwartego – uznałem, że powinno się tu znaleźć. Poza tym wszystkim, "Lost Threnody" pozostaje moim ukochanym hymnem DSBMu w tym roku.

7. Darkthrone – Old Star
Trudno nie znać tego wiekowego norweskiego zespołu, nawet będąc niezaznajomionym z black metalową sceną. Ta pozycja przyszła jednak ze stosunkowo starymi albumami, jak kultowe "Transilvanian Hunger", "Under A Funeral Moon", etc. Od tamtego czasu – według wielu – Darkthrone powoli się stacza, romansując to z rock'n'rollowym blackiem, to z folkowym. "Arctic Thunder", przedostatni obecnie album, wracał jednak do korzeni. I nie inaczej jest z "Old Star". Z tą różnicą jednak, że gdy "Arctic Thunder" wracał bardziej do czarnej ery Darkthrone; tak "Old Star" miesza ją z równie świetną, choć niedocenianą, erą blackened death metalu. I robi to w sposób doskonały.

6. The Cranberries – In the End
Jak już wcześniej nieraz, tak i tu zaskoczenie. The Cranberries nigdy oczkiem w głowie moim nie było; powiedziałbym nawet, że poza przyjemnym "Zombie", niewiele mieli mi do zaoferowania. Z tym 'pośmiertnym' albumem jednak się to diametralnie zmieniło. Wrażliwość, subtelność i dusza, która wyłoniła się z tego nagrania, wręcz onieśmiela.

5. Gruzja – Jeszcze Nie Mamy Na Was Pomysłu
Zawsze mnie bawią i smucą zarazem porównania nowych rzeczy do Kafki/Gombrowicza/innego klasyka absurdu. Głównie przez nieadekwatność, gdyż tak jak każdy ignorant będzie nazywał zespoły post-punkowe "podobnymi do Joy Division", tak każdy ignorant w sztuce absurdu przyrówna je sobie do najznańszych przykładów. Cóż z tego, że kompletnie z dupy. I że Gruzja jest, jak każde takie novum, przyrównywana z kosmicznie głupimi przykładami, nie ulega wątpliwości. Jednak, to co w ogólnym zdaniu o Gruzji się zgadza – to jej wielowymiarowość i niezwykłość. I jak w istocie debiutancki album (też z tego roku!) miał pewne wady, tak "JNMNWP" szlifuje co trzeba, dając naprawdę ciekawy powiew świeżego powietrza – na przecież całkiem świeżej polskiej scenie black metalowej.

4. Benighted In Sodom – Do Not Go Gently Into That Good Night
I tak, oto drugi album BIS w naszym notowaniu. I choć jest to tak naprawdę zbiór różnych utworów, ujęty w longplayu, jest on (poza techniczną stroną) wyjątkowo koherentny. Jednak to w atmosferze, nihilizmu i pustki, jest serce. Wspominam więc ten album jako wiernego towarzysza wiosennych momentów, kiedy ta właśnie pustka zarysowywała się wyraźnie, i niejako dzięki temu albumowi, nabrała kształtu.

3. Schammasch – Hearts of No Light
Schammasch od dawna trzymał solidny poziom artystyczny, balansując między black metalem a la Ascension (również przy okazji okładek), a awangardowym metalem. Hearts of No Light nie jest może najbardziej ambitnym dziełem tego zespołu, jednak jest zdecydowanie najprzystępniejszym. I niejako – najbardziej niezwykłym, gdyż tak niedoceniona wcześniej warstwa melodyjności, uzyskała z tym albumem miejsce do ukazania się w pełni.

2. Blut Aus Nord – Hallucinogen
Francuska scena może poszczycić się zróżnicowaniem, jednak nikt tak dobrze nie definiuje jej różnorodności, jak Blut Aus Nord. Podobnie jak w przypadku Schammasch, "Hallucinogen" uderza w przystępność, jednak w odróżnieniu od reszty swoich albumów, łączy tę melodyjność z doomową powtarzalnością. Stąd też zapewne krytyka, jaką ten album otrzymał po premierze. Nie zmienia to jednak faktu, że dla osób, które doomową ociężałość trawią, będzie to trip na długie noce.

1. Mystifier – Protogoni Mavri Magiki Dynasteia
Wybór między pierwszą trójką był zacięty, jednak ostatecznie, na sam przód wyszedł Mystifier. Jedyne, do czego można się przyczepić? Pozerska próba napisania tytułu w grece, z użyciem liter by bardziej upodabniały nazwę do alfabetu łacińskiego.
Poza tym – esencja Mystifiera, jedynie oszlifowanego i oczyszczonego z dawnej surowości produkcji. Tytaniczna, gęsta atmosfera, która jest przewodnim atutem brazylijskiej i greckiej sceny, ale w wydaniu Mystifiera zawsze rzucała wyzwanie nawet najwybitniejszym przedstawicielom gatunku. Tutaj mniej brudna, jednak wciąż sugestywnie przypominająca, za co zespół ten uznawany jest wśród wielu za przodownika tego specyficznego stylu grania.

Komentarze